W dziewięć miesięcy schudł aż 87 kilogramów! Artur Przybysz jest dowodem na to, że wiara i szczere chęci pozwalają na osiągnięcie celu. Przepełniony motywacją i chęcią do zmiany na swoim przykładzie pokazał, że wszystko jest możliwe. Udało mu się wygrać z wysoką nadwagą. Dzisiaj pomaga innym w walce z otyłością, bo, jak sam twierdzi: „Jesteśmy zbyt młodzi, żeby szybko umierać!”
FIT Magazyn: Ma pan niesamowitą historię. W dziewięć miesięcy schudł pan ponad 87 kilogramów! Jak to się udało i dlaczego podjął pan taką decyzję?
Artur Przybysz: Wszystko zaczęło się na jednym z obozów sportowych, organizowanych przez Federację KSW. Z racji tego, że w tamtym czasie byłem jej pracownikiem, zostałem wysłany, aby zrobić materiał reportażowy o tym wydarzeniu. Na obozie jednym z trenerów był mój przyjaciel – osoba, której zawdzięczam najwięcej – Piotr Jeleniewski. W przerwie między naszymi obowiązkami usiedliśmy sobie w kawiarni i zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o życiu codziennym, o tym, co u mnie, u niego, a następnie tylko o mnie. A właściwie o moim wyglądzie, mojej nadwadze. Piotr sam w młodym wieku miał problemy z otyłością i zaczął wytykać mi wszystkie mankamenty. Od otłuszczonego serca, wodę w kostkach, która powodowała, że miałem nogi jak bańki, poprzez konsekwencje, jakie wkrótce mogą mnie spotkać, w tym najgorsze – śmierć. Pamiętam to jak dziś. Nasza rozmowa skończyła się na obietnicy: miałem się zastanowić nad sobą, nad tym czy chciałbym, żeby Piotr mi pomógł i miałem się odezwać do niego gdy się zdecyduję. Po dwóch tygodniach zastanawiania się doszedłem do wniosku, że wszedł mi tak mocno na ambicję, że nie mogę odmówić, muszę udowodnić jemu, sobie i wszystkim innym, że dam radę! Zadzwoniłem, dostałem wytyczne, że muszę iść zrobić konkretne badania, a następnie przyjść z wynikami do niego. Wszystko zrobiłem tak, jak trzeba było. Spotkaliśmy się w piątek, a już w poniedziałek odbył się pierwszy trening.
Czy początki były trudne?
Zawsze początki są trudne. Dla mnie największą trudnością był jednak fakt, że muszę wstać o godzinie siódmej rano, aby już o ósmej być na treningu. Po prostu byłem leniem (śmiech). Kolejną trudnością, jaka mi bardzo dokuczała była… nuda. Nuda na treningach, gdyż przez pierwsze trzy miesiące miałem dwa treningi dziennie, które polegały na godzinnym chodzeniu po bieżni. Delikatnie pod górkę, tempo, żeby się zmęczyć… I tak raz sześćdziesiąt minut rano i drugi raz wieczorem. Innych trudności nie miałem, nawet z dietą, która była bardzo restrykcyjna.
Co panu dawało motywację do osiągnięcia celu?
Było wiele czynników. Nie mogłem zawieść przyjaciela, który podał mi pomocną dłoń i chciał za wszelką cenę, żeby się udało. Nie mogłem zawieść najbliższych, którzy mniej lub bardziej wierzyli we mnie. Nie mogłem też zawieść samego siebie. Skoro powiedziałem sobie: „Piotrek, ja ci pokażę, że dam radę!”, to musiałem to zrobić! Sporą motywacją było również to, że publicznie (za pośrednictwem portalu Facebook oraz jednego z magazynów sportowych) na bieżąco pokazywałem swoją walkę z otyłością. Musiałem dać radę i nie widziałem innej opcji. Gdybym się poddał, musiałbym automatycznie zapaść się pod ziemię. Ludzie wytykaliby mnie palcami, myśląc że jestem kolejnym chojrakiem, który wystawia się publicznie na próbę, chce pokazać, że można i nagle… klops, porażka!
A czy ktoś z bliskich pana wspierał?
Oczywiście. Miałem swoich „trzech muszkieterów”, którzy wspierali mnie najbardziej i bez których chyba nie dałbym rady. Największą pomoc miałem od Piotra Jeleniewskiego, który był inicjatorem całego przedsięwzięcia i na bieżąco koordynował mój progres, a także od Anny Płockiej – mojej siostry, która wspierała swojego młodszego brata – laika gotowania, w wielu kwestiach kulinarnych. Śmiało mogę powiedzieć, że to od niej nauczyłem się, ile czasu gotować kaszę gryczaną, jak smażyć bez tłuszczu kurczaka i wielu innych rzeczy, które były mi potrzebne przy utrzymaniu ścisłej diety. Trzecią osobą, która podała mi pomocną dłoń i na początku wspierała mnie bezcennymi radami, a w późniejszym czasie pomagała mi w doborze suplementów diety, jest Marek Ciołek z firmy Iron Horse Series. Jego wiedza w wielu tematach i wskazówki, jakie otrzymywałem, pozwoliły zdobyć mi wiedzę, o której nie miałem pojęcia.
I z czasem powstał pierwszy projekt „transforMMAcja”. Dziś jednak działa pan jako projekt Fat Fight. Skąd ta zmiana? Czy było to konieczne z jakiegoś względu?
Tak. Projekt transforMMAcja – z MMA w środku, gdyż byłem z nim mocno związany (z racji pracy w Federacji KSW). Założyłem nawet stronę na portalu Facebook, gdzie opisywałem każdy dzień swojej walki z nadwagą. Z czasem, gdy cel udało mi się osiągnąć, nawiązałem współpracę z kilkoma trenerami i postanowiliśmy prowadzić komercyjne zajęcia dla ludzi, którzy mają podobny problem z nadwagą. Jednak czas pokazał, że fajnie i miło jest na początku, a później każdy próbuje ugrać coś dla siebie. TransforMMAcja przestała istnieć. Postanowiłem, że będę kontynuował to, co rozpoczęła transformacja, lecz pod inną nazwą. Powstał projekt Fat Fight, czyli młodszy brat tego, co było. Już nie korzystam z pomocy trenerów, a sam ciągnę ten wóz i opieram go na wiedzy, którą nabyłem w okresie mojej walki z otyłością oraz tej, którą zdobywam poprzez dokształcanie się na różnych kursach instruktorskich.
Teraz pomaga pan innym spełniać swoje marzenia, aby schudnąć. Na czym polega projekt Fat Fight?
Fat Fight to projekt, którego celem jest walka z otyłością poprzez zastosowanie metod treningowych, zaczerpniętych z różnych sportów walki. Oprócz elementów stricte podpatrzonych na treningach, takich jak m. in. sprawl’s (odrzuty zapaśnicze), kopnięcia (z kickboxingu), uderzenia kolanami (z muay thai) i AeroBox-u (z rekreacyjnej wersji boksu) wykorzystuje również elementy CrossFit-u, ABS oraz innych sprawdzonych systemów treningowych. Projekt Fat Fight to treningi dla osób z nadwagą oraz tych, które poprzez wyselekcjonowane połączenia różnych ćwiczeń chcą poprawić swoją sprawność ruchową oraz tężyznę fizyczną. Intensywność zajęć dostosowana jest indywidualne do każdego uczestnika. W moim mniemaniu treningi sprawdzają się świetnie, kształtują sylwetkę, poprawiają kondycję i wydolność, a także pomagają zgubić zbędne kilogramy. Dodatkowym, według mnie fajnym akcentem, jest fakt, że raz w tygodniu prowadzę treningi z użyciem rękawic bokserskich. Dla mnie, gdy ważyłem ponad sto sześćdziesiąt kilogramów, czymś „WOW” była możliwość założenia rękawic bokserskich na treningu. Czułem się wtedy chociaż krótką chwilę niczym Rocky Balboa (śmiech). Myślę, że ludzie, którzy ze mną trenują, też mają podobne odczucia, bo treningi sportów walki, szczególnie te, które pomagają w odchudzaniu, to naprawdę fajna odskocznia od klasycznego treningu.
Ilu osobom pan już pomógł?
Zadała pani trudne pytanie. Nie umiem powiedzieć wprost, że pomogłem liczbie X czy Y osób pokonać nadwagę. Trenowały ze mną osoby, które schudły dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści kilogramów, ale nagle coś pękło, przestali chodzić na zajęcia i nie wiem, jak ich forma wygląda w tej chwili. Mogę wskazać pojedyncze osoby, które od dłuższego czasu ze mną trenują i opisać ich progres. Mam dziennikarza programu „Panorama”, który zaczął treningi ważąc ponad sto kilogramów, a dziś waży siedemdziesiąt siedem. Mam kilka pań, które z racji bycia mamami dużo czasu spędzały przy dzieciach, bez aktywności fizycznej. Jednak gdy zaczęły chodzić na moje zajęcia, zmieniły swoje życie. Zaczęły jeść zdrowo, ćwiczą ze mną i ich waga zmniejszyła się o ponad dwadzieścia pięć kilogramów. Mam również młode dziewczyny, które przychodzą, bo do „idealnej figury” brakuje im kilka kilogramów i które po dwóch, trzech miesiącach osiągają swój cel.
Wiem, że dzięki zajęciom Fat Fight również pomógł pan sobie w sprawach sercowych…
Hm (śmiech). Faktycznie, dzięki zajęciom poznałem swoją drugą połowę – Emilię.
Skąd ten uśmiech?
Bo to śmieszna historia. Emilia na co dzień pracuje w Świetlicy Środowiskowej na Dolnym Mokotowie w Warszawie. Jej praca znajduje się bardzo blisko sali, gdzie prowadzę zajęcia. Proszę sobie wyobrazić: przychodził pewnego razu do niej młody chłopak, który miał poważne problemy z nadwagą. Emilia, chcąc mu pomóc, napisała do mnie wiadomość mailową z pytaniem, czy mógłby przyjść do mnie na zajęcia. Odpisałem, ale z jej strony była cisza. Postanowiłem więc, że udam się do niej, do pracy. Na wstępie dostała ochrzan ode mnie, że czemu zwraca się z zapytaniem, otrzymuje szybką odpowiedź, lecz później nie odpisuje… (śmiech). Ustaliliśmy, że ten chłopiec może przychodzić na zajęcia, ale potrzebna jest osoba dorosła, która będzie sprawować nad nim opiekę, gdyż nie mam uprawnień do pracy z dziećmi. Ponieważ rodzice chłopaka nie mięli gestu pofatygować się z synem na treningi, Emilia postanowiła, że to ona będzie z nim przychodzić. Jak się okazało, chłopak później zrezygnował. Emilka została i tak jakoś wyszło, że zbliżyliśmy się do siebie… Dodam tylko, że moja „połówka”, podobnie jak i ja, miała przejścia z otyłością. Przy wzroście 166 cm ważyła sto kilogramów. To dużo jak na ten wzrost i płeć. Jednak, podobnie jak ja, wzięła się za siebie i schudła również sporo – około dwudziestu kilogramów, ćwicząc już ze mną. I na ten moment waży pięćdziesiąt pięć kilogramów. Teraz oboje staramy się być fit. Jemy zdrowo, czasami wspólnie trenujemy, a trzy razy w tygodniu to ja jestem jej trenerem, bo nie zrezygnowała jak dotąd z moich treningów i już od ponad roku jest Fat Fight-erką.
Jak pracuje się panu z podopiecznymi? Są zmotywowani? Często zdarzają się wspomniane sytuacje, że rezygnują?
Jest bardzo wiele przypadków osób, które zaczynają chodzić na zajęcia, ale po pewnym czasie rezygnują. Niestety wiele osób myśli, że przyjście na trening i wdrożenie diety równa się sukcesowi i wymarzonej sylwetce w miesiąc! Wszyscy wiemy, że to długi, złożony proces i potrzeba motywacji, determinacji, a także czasu. Wtedy sukces przyjdzie. Aktualnie na zajęciach mam ponad trzydzieści osób w różnym stadium otyłości. Wiem, że każda z tych osób jest zmotywowana do walki i chce tę wojnę z nadwagą wygrać. Jeśli chociaż trochę będą chcieli mnie słuchać, będą dawać z siebie sto procent na treningach, to wiem, że wygrają! Zresztą, jak tutaj nie mieć motywacji, skoro nad nimi stoi kat (śmiech).
A czy pan, podczas swojej transformacji, miał chwilę słabości i chciał się poddać? Jak poradzić sobie z wątpliwościami i wytrwale dążyć do celu?
Pytanie o chwilę słabości to najczęściej zadawane mi pytanie. Zapewne miałem. Myślę, że jakiś kryzys się pojawił, lecz z ręką na sercu powiem to, co mówię zawsze, że ja go nie odczułem. Na pewno nie miałem tak, że przeszło mi przez myśl coś w stylu: „Pier***ę to! Mam dość, po co mi to! Koniec!”. Nie było takiej sytuacji. Pyta mnie pani, jak poradzić sobie z dążeniem do celu… Nie ma złotego środka. Trzeba chcieć, trzeba wierzyć, że się uda. Ja miałem i nadal mam piosenkę z albumu Drużyna Mistrzów, która zawsze dodaje mi mocy i chęci do działania. W refrenie jest kilka mądrych słów, które brzmią: „Wierz w siebie, wiara czyni cuda. Wielu się nie udało, ale tobie się uda. Wielu zwątpiło w krytycznej chwili, a wygrali ci, którzy nie zwątpili”
Co, według pana opinii, jest najważniejsze w odchudzaniu?
Najważniejsza jest dieta, a na drugim miejscu trening. Z dietą i treningiem jest trochę ,jak z aktorem i grą w teatrze. Aktor musi się nauczyć roli, a sztukę teatralną zagra raz lepiej, a raz gorzej. Dietę trzeba trzymać, żeby były efekty, a trening przyśpiesza nam drogę do celu, lecz wiemy, jak jest i raz się przyłożymy i zrobimy go lepiej, a innym razem gorzej. Dieta przede wszystkim! To klucz do sukcesu w odchudzaniu.
A jakie błędy popełniamy najczęściej, chcąc stracić na wadze?
Głównym błędem, jaki popełniamy jest chęć bycia mądrzejszym od wszystkich mądrych. Ktoś nam pomaga w ułożeniu diety, doradza, żeby robić tak i tak, a my mimo wszystko robimy po swojemu, bo… coś wyczytaliśmy w Internecie. Mnie okres odchudzania nauczył, że warto słuchać ludzi, którzy w danej tematyce siedzą od lat, którzy mają wieloletnią wiedzę i doświadczenie, i którym można zaufać. I to jest najważniejsze dla mnie. Nie wierzę w magię Internetu, diet on-line oraz trenerom personalnym, których w ostatnim czasie jest więcej niż grzybów po deszczu. Dziś papier może mieć każdy, lecz nie każdy posiadł wiedzę, która jest wystarczająca do pracy z osobą otyłą. Dlatego apeluję w tym miejscu do wszystkich grubasów i każdego z osobna: Słuchajcie tych, którzy pokonali problem nadwagi oraz tych, którzy wielu osobom pomogli wygrać z otyłością. Nie starajcie się być mądrzejsi od mądrych, bo wtedy nici z waszego odchudzania.
Co pana inspiruje na co dzień?
Inspirują mnie kulturyści. Moimi idolami są Kai Greene i Łukasz Kaźmierczak. Niestety wiem, że nigdy nie będę nawet w pięciu procentach wyglądać tak, jak oni. Po pierwsze nie mam takich genetycznych predyspozycji, a po drugie nadmiar skóry, który mi pozostał po schudnięciu powinien najpierw zostać usunięty, żeby móc próbować zbudować potężną muskulaturę.
Jak duży nadmiar tej skóry pozostał?
Około rok temu robiłem kompleksowe badania, byłem u chirurgów i otrzymałem informację, że w przybliżeniu jest to około siedemnastu kilogramów. Tak, siedemnaście kilogramów skóry do usunięcia: z ud, brzucha, klatki piersiowej i pleców z okolicy lędźwi.
Kiedy planuje pan zabieg?
Na tę chwilę nie planuję. Po prostu mnie na to nie stać. Z zajęć żyję od pierwszego do pierwszego. Czasem coś z górką zostanie, ale niewiele. Dodatkowych dochodów nie mam, a koszt takiego zabiegu, jak dla mnie jest ogromny, bo oscyluje w granicach dwudziestu ośmiu tysięcy złotych.
Jakie jest pana motto życiowe?
Rób swoje i nie patrz na innych. I robię to! Dlatego tak dużo osób mnie nie lubi, bo robię swoje, nie słucham tych „najmądrzejszych”. I jak na razie wychodzi na moje.
Co chciałby pan przekazać czytelnikom FIT Magazynu?
Jako zwykły, szary obywatel, nie będę tutaj prawił morałów, pouczał ani mówił: Róbcie tak, czy inaczej. Ja w swoim życiu spieprzyłem wiele, ale dzięki dobrym ludziom, zebrałem się i wygrałem z nadwagą, a co za tym idzie – zapewniłem sobie na pewno kilka lat życia więcej. Dlatego powiem krótko i skieruje słowa do wszystkich tych, którzy mówią, że „od poniedziałku zaczynam się odchudzać”, a we wtorek i tak nadal siedzą na kanapie i jedzą chipsy: Ruszcie się! Jesteśmy zbyt młodzi, żeby szybko umierać!
Rozmawiała: Agnieszka Słodyczka
Fot. Archiwum Bohatera